„Każdego ranka, każdej nocy dla męki ktoś na świat przychodzi.
Jedni się rodzą dla radości, inni dla nocy i ciemności.”
- William Blake
Ulice jednej z dzielnic wyjątkowo były puste, co w normalnym rozrachunku
życia jej mieszkańców było wręcz niedorzeczne. Niewiadomym też był fakt, czemu
żadna z latarni przy głównej ulicy nie dzieliła się tej nocy
swoim blaskiem, jakby w całej okolicy zabrakło prądu. Tylko nikła poświata
księżyca oświetlała drogę mężczyźnie, który potykając się już z wysiłku o
własne nogi i kulejąc nieco na lewą z nich, kroczył środkiem asfaltowej jezdni,
mijając co rusz wysokie, wygasłe słupy.
Jego wędrówka doganiała już na zegarze trzecią dobę, a on wciąż szedł, nie zatrzymując się chociażby na posiłek, choć po raz pierwszy od lat poczuł ten nieprzyjemny ucisk w żołądku, który mógł oznaczać tylko początek jego pół-ludzkiej męki. Szczerze nie dziwił go fakt, iż wszędzie gdzie przechodził nie natknął się na żywą duszę. Wiedział, że to ma być pierwsza faza jego pokuty i odliczał sekundy, które dzieliły go od jej zakończenia. Z każdą kolejną marzył, by wreszcie oznaczała boskie miłosierdzie. Zdał sobie sprawę, że złym wyborem było sprzeciwianie się woli Najświętszych tuż pod ich nosem. Mógł przypuszczać, iż nie będzie wiecznie łamać narzuconych zasad bez ponoszenia konsekwencji. Nie tylko naturą ludzką jest myśleć racjonalnie dopiero po fakcie – aniołów też to tyczy, wszakże niemal każdy był wcześniej człowiekiem.
Jego wędrówka doganiała już na zegarze trzecią dobę, a on wciąż szedł, nie zatrzymując się chociażby na posiłek, choć po raz pierwszy od lat poczuł ten nieprzyjemny ucisk w żołądku, który mógł oznaczać tylko początek jego pół-ludzkiej męki. Szczerze nie dziwił go fakt, iż wszędzie gdzie przechodził nie natknął się na żywą duszę. Wiedział, że to ma być pierwsza faza jego pokuty i odliczał sekundy, które dzieliły go od jej zakończenia. Z każdą kolejną marzył, by wreszcie oznaczała boskie miłosierdzie. Zdał sobie sprawę, że złym wyborem było sprzeciwianie się woli Najświętszych tuż pod ich nosem. Mógł przypuszczać, iż nie będzie wiecznie łamać narzuconych zasad bez ponoszenia konsekwencji. Nie tylko naturą ludzką jest myśleć racjonalnie dopiero po fakcie – aniołów też to tyczy, wszakże niemal każdy był wcześniej człowiekiem.
Na jego naznaczonych długą wędrówką
policzkach błyszczały zaschnięte łzy, oznaki słabości śmiertelników. Pamiętał,
że nawet za życia nie był do niech skory. Zdawały się mienić bardziej niż
gwiazdy dekorujące sklepienie. Poprzez nie ulatywały z niego resztki anielskości.
Zaczynał pojmować, że w progach niebiańskich nie było mu aż tak źle jak do
niedawna uważał. Od kiedy zawitał tam po raz pierwszy doszukiwał się w tamtejszej
egzystencji jedynie minusów, teraz oddałby wszystko by w nich utonąć. Nie
wiedział czym teraz się stał, miał jednak pojecie, że nie jest ani aniołem ani
człowiekiem, z którego Duet sprezentował mu jedynie nieprzyjemne odczucia i
pozostawił te zmysły, dzięki którym w pełni mógł się kajać.
Upadł, nie czując potrzeby by się
podnieść. Czuł chłodny asfalt na policzku, jednak w tej chwili miał gdzieś jego
nieprzyjemną chropowatość. Nie widział sensu by trwać dalej. Chciał umrzeć, choć wiedział, że tylko żywy może dostąpić tego
zaszczytu. Bezradność dawała się we znaki, niszcząc resztki jego psychicznej
stabilność.
– I zobacz co ci przyszło ze służby
dla nich – usłyszał gdzieś nieopodal.
Podniósł ociężałe powieki i zamrugał
kilkakrotnie. Ujrzał tuż przy swojej twarzy parę wypolerowanych, skórzanych
butów, które po chwili przemaszerowały dalej. Krzywiąc się z bólu, oparł cały
ciężar na dłoniach i spojrzał w dal, gdzie kroczyła postać. Był to mężczyzna w
idealnie skrojonym, ciemnym garniturze. Stąpał stabilnie i pewnie. Szedł prosto
i nie odwrócił się ani razu przez te kilkanaście sekund, które chłopak mu się
przyglądał. W końcu Fabien podniósł się z ziemi z chęcią podążenia za dziwnym
mężczyzną. Wiedział, że nie jest to śmiertelnik – emanowała od niego moc, zbyt mroczna
by zwykły człowiek mógł udźwignąć ją na swych wątłych barkach.
Dopiero gdy zrównał krok z tajemniczym
przybyszem, zauważył, że na ulicy nie było już tak ciemno. Gdzieś przed nimi
migotał ostrym, czerwonym światłem szyld. Kiedy bardziej się do niego zbliżyli,
Fabien spostrzegł, że wisi on nad wejściem do baru. Mężczyzna w garniturze
otworzył przed nim drzwi. Fabien zawahał się, a twarz jego towarzysza
wykrzywiła się w uśmiechu, w którym można było dopatrzyć się grymasu zadowolenia.
– Oboje zdajemy sobie sprawę, iż nie
jest przypadkiem, że spotkałem cię na tej drodze. Zastanawiasz się więc skąd
mnie przysłano. Mogę cię jedynie zapewnić, że mój pan jest gotów przyjąć cię
pod swe skrzydła – zaśmiał się w tym momencie, a jego śmiech zdawał się
roznosić wraz ze sobą groźbę zguby. – Wybacz, wyraziłem się dość niepoprawnie.
– Więc czego twój pan ode mnie oczekuję?
Kim on jest?
– Myślę, że się domyślasz, Fabienie.
Myślę, że już to wiesz…
Przez całe swoje istnienie
zastanawiał się jak może wyglądać Piekło. To królestwo, o którym krążyło wiele
baśni opartych na opowieściach tych nielicznych, którym udało się z niego
powrócić.
– Myślałem, że do królestwa Lucyfera
prowadzą identyczne drzwi, jak do Nieba jego braci – odezwał się niepewnie, gdy
przeszli przez sporą dziurę w ceglanym murze służącym za tylną ścianę owego
baru, który rozpłynął się, gdy tylko przekroczyli ostatnią stopą wnękę.
Spodziewał się starych drewnianych drzwi z obdrapaną gałką, jakie pamiętał z dnia
swojego przybycia do Nieba.
Już po chwili przeszedł go zimny
dreszcz, ale jeden z tych przyjemnych.
Niósł wybawienie jakie niesie chłodny podmuch wiatru w upalny dzień. Trwało to
zaledwie ułamek sekundy, ale Fabien czuł jak ból, który tak uporczywie doskwierał
mu przez ostatni czas, rozpływa się i jakby znajdując ujście gdzieś w połowie
kręgosłupa, opuszcza jego ciało.
Szli długim, czarnym korytarzem, a
co parę metrów spoglądały na nich z ciemności iskrzące się ślepia o migdałowym
kształcie. Jego wyobrażenia na temat Piekła były całkowicie odmienne.
Spodziewał się gorąca i buchających zewsząd płomieni. Czarny tunel był w tym
wypadku miłą niespodzianką.
– Owszem, istnieją one – rzekł jego
towarzysz, poruszając wcześniejszą wzmiankę Fabiena na temat drzwi – lecz nie
są one przeznaczone dla nas. Stają przed nimi jedynie świeże dusze skazane na
wieczne potępienie. Są niczym w porównaniu do nas. Jedynie pokarmem dla czeluści
piekielnych. Pan dba przede wszystkim o swoich wysłanników, a nie tanią siłę
roboczą. Dla nas, jego podopiecznych Piekło nie musi być męczarnią. Wręcz przeciwnie.
Jesteśmy cenni. W zależności od naszej roli bardziej lub mniej pomagamy w
rozwijaniu się jego królestwa – zakończył.
Fabien próbował zredagować
filozofie, którą przedstawił mu demon, lecz wciąż nie był wstanie poukładać
wszystkich elementów w całość. Kroczył więc resztę drogi bez słowa za
przewodnikiem, który odezwał się dopiero, gdy stanęli przed rozwidleniem
korytarza:
– W prawo. – Demon wskazał ręką kierunek.
– Nie idziesz ze mną? – zdziwił się,
przeczesując palcami ciemne kosmyki swoich włosów, opadające mu na czoło.
– Wzywał tylko ciebie i pamiętaj:
nieliczni stanęli przed jego obliczem – i odszedł, skręcając w lewe rozwidlenie,
by po chwili zanurzyć się w ciemnościach.
Tym razem Fabien nie zawahał się,
choć czuł się mniej pewnie idąc przez ciemność w osamotnieniu. Śmiał się z siebie
w duchu, że przy demonie było mu raźniej. Nawet nie spostrzegł, kiedy stanął
przed wielkimi, mosiężnymi wrotami, które jakby posiadając wewnętrzny czujnik,
otwarły się przed nim zanim zdążył chociażby o tym pomyśleć. Na samym środku
owalnego pomieszczenia siedział On. Jego tron przywodził na myśl stertę ludzkich
ciał i szkieletów zespolonych ze sobą i ułożonych w odpowiednim kształcie, by
było jak najwygodniej. Za to sam Lucyfer odziany był w śnieżnobiały garnitur
bez koszuli. Z pod przykrótkich spodni wystawały stopy ociekające czarną smołą.
Głowę miał okrągłą i łysą, przyozdobioną wąskimi ustami, zadartym nosem i
zapadniętymi oczodołami, w których świeciły się czerwone szparki.
– Czemu tu jestem? – młodzieniec starał
się, aby jego głos brzmiał donośnie i pewnie.
– Podziwiam zdrajców mych braci. Każde
ich niepowodzenie łechce przyjemnie moje ego. Upadli nie zdarzają się często.
– Upadli? – powtórzył, nie
rozumiejąc.
– Upadłe anioły, Fabienie, takie jak
ty. – Jego oczy jeszcze bardziej się zwęziły. – A szkoda, gdyż są oni niezastąpieni
w moich szeregach. Sprawiłeś wiele kłopotów tym w Niebie. Za czasu swojej
niedługiej służby w anielskiej armii zdążyłeś zesłać do mojego królestwa wiele
dusz, za co jestem ci oczywiście wdzięczny. Twe złe podpowiedzi śmiertelnym
powiększyły liczbę grzechów, często ludzkie duszę stawały się tak twarde, że
miejsce ich bezdyskusyjnie jest teraz właśnie tutaj. Dla ciebie było to jedynie
formą rozrywki. Zapewne nawet nie zdawałeś sobie z tego sprawy. Nie śledziłeś dalszych
losów ludzi, którym zdarzyło ci się źle doradzić. Właśnie za to cię wygnali,
nieprawdaż?
Lucyfer powstał i zszedłszy ze swojego
piedestału, zaczął przechadzać się tuż przed nim. Po dłuższej chwili przystanął
w jednym miejscu. Przez moment przyglądał się Fabienowi, a następnie niespodziewanie
machnąwszy dłonią, sprawił, że ciemny pył podniósł się z pod ich stóp i falując
niby na porywistym wietrze, powędrował do wielkich, drewnianych okiennic za jego
plecami, by uderzyć o nie z hukiem i sprawić, że otworzyły się gwałtownie,
obijając o kamienne ściany. Zewsząd zaczęły dochodzić do uszu Fabiena
przeraźliwe krzyki niosące ze sobą ból i cierpienie, który zdawał się przenikać
przez ciało młodzieńca, przeszywając je niczym ostrza mieczy. Opadł na kolana.
– Podnieś się! – usłyszał nad sobą
rozkaz.
Mimo bólu zebrał w sobie siły i
podniósł się, prostując. Lucyfer złapał go za kark, szarpiąc w stronę otwartego
okna. Fabien nie opierał się zbytnio. Powoli jego ciało zaczynało przyzwyczajać
się do wrzasków rozpaczy. Wyjrzał na rozciągający się krajobraz. Szczyty
smolnych gór piętrzyły się dookoła. Spływał po nich płynny ogień i wszędzie
unosił się ciemny dym. Ze skalnych wzniesień wrzeszczały niewyraźne postacie
przypięte potężnymi kajdanami. Zewsząd czuć było charakterystyczny zapach
siarki.
– Podziwiałeś królestwo mych bezwartościowych
braci, więc teraz zostało ci dane zobaczyć moją potęgę. Pamiętaj, jak oni cię
potraktowali, zesłali na ciebie cierpienie, którego z pewnością nie byłeś
godzien. Wiedz, że gdy opuścisz mój świat, nie zgodziwszy się uprzednio na mą
propozycję, ono powróci. Ja cię mogę od niego uwolnić, mogę obdarzyć mocą, jaką
jeszcze nigdy nie władałeś. – Wykrzywił swe wąskie usta w chytry uśmiech. –
Wystarczy, że będziesz mi oddany.
Wzrok Fabiena błądził po szczytach,
a słuch napajał się wszechobecnym cierpieniem krzyczących. Zachłysnąwszy się
momentalnie potęgą jaka została mu przedstawiona, rzekł jedynie:
– To będzie dla mnie zaszczyt.